poniedziałek, 26 września 2011

WTF, CZYLI WIEKOPOMNE TYTUŁY FILMÓW
ODCINEK I

Zanim zajmiemy się tłumaczeniowymi konkretami (niedługo, przysięgam), postanowiłem popastwić się jeszcze nad polskimi przekładami tytułów. Motywacja do zastępowania oryginalnych tytułów jakimiś groteskowymi podróbkami bywa różna – czasem dystrybutor chce, żeby się komuś z czymś skojarzyło, innymi razy tłumacz sili się na poetyckość… Tym razem jednak zajmę się autentycznymi chałturami, których obronić po prostu nie sposób. 

Niniejszym przedstawiam zatem

siedem tłumaczeń tytułów filmów, za które ktoś powinien wylecieć z pracy:



Piąty element (The Fifth Element)

Ach ci fałszywi przyjaciele… Jest sobie normalne słówko „element”, to głupie angole muszą wymyślać na siłę i nadawać mu dodatkowe znaczenia. To, że w filmie non stop ględzą o pozostałych czterech żywiołach, i tylko ten piąty element brzmi jakoś tak od czapy, to już najwyraźniej nikomu nie wadziło. Sam sobie winny głupi język obcy, że inny od naszego!



Fatalny instynkt (Fatal Instinct)

Jak wyżej. Wielu powiedziałoby pewnie, że specjalnie przetłumaczyli bez sensu, bo to głupkowata komedia, ale ja myślę, że naprawdę nie wiedzieli, że „fatal” nie znaczy „fatalny”.



Wirtualni wojownicy (Warriors of Virtue)

Buahahahaha! Mój lichy umysł może tylko domniemywać jak wyglądał proces myślowy osoby, która przerobiła poczciwe słówko „virtue” („cnota”, „szlachetność”, od biedy „honor”) na „wirtualnych”. Jedyne co mi przychodzi do głowy, to że było naprawdę późno, tłumacz o filmie wiedział tyle, że to głupawka dla nastolatków, a wirtualna rzeczywistość była w modzie (circa 1997). Tak czy inaczej – bomba.



Odlotowcy (Airheads)

No tak, jasne, „air” – powietrze, w powietrzu się lata, no to damy „odlotowcy”. Fajnie wyjdzie, bo przecie kolesie w filmie lubią srogo odlatywać. O zajrzeniu do słownika najwyraźniej nie było mowy, bo jeszcze by się ktoś dowiedział, że słowo to znaczy tyle co „debil”, czy w tym przypadku raczej „zakuty łeb”.



Mrówka Z (Antz)

- Tej, Kaźmisz, czekaj no… Tu nie ma spacyji!

- Jak nie ma spacyji? Ty, Zygmunt, to ale gupi jesteś! Że niby co, by napisali „mrówki” z bendem ortodontycznym? Jak „mruwy”, czy coś?

- No ale, tej, sam zobacz…

- Ryj, Zygi. Umówiliśmy się na Mrówkę Z, to bydzie Mrówka Z!



Bohater Ostatniej Akcji (The Last Action Hero)

Klasyczny dowód na to, że tłumacz powinien minimalnie orientować się w tym co przekłada. I w drobnym stopniu używać mózgu. O umiejętności odnalezienia się w podstępnych realiach angielskiej składni już nie wspomnę.



Czysta gra (Fair game)

Ehe, no wiadomo – „fair game”, czyli to pewno takie „fair play”. A że w kontekście filmu taka interpretacja nie ma sensu, a tytułowy związek frazeologiczny oznacza coś zupełnie innego – tym gorzej dla frajerów, którzy będą się głowić. W istocie, „fair game” to termin z pochodzenia myśliwski, oznaczający zwierzynę na którą można w danych okolicznościach polować. W przełożeniu na codzienność, coś w rodzaju „prawowita ofiara”, czy inny „bezbronny cel”. Można pokombinować, ale na Croma, wszystko tylko nie „czysta gra”!

Inna sprawa, że to określenie zdaje się dla nas wybitnie problematyczne – w jednym słowniku znalazłem przykład: „An elected politician is fair game for criticism”, z którego to najwyraźniej ktoś wysnuł definicję: „osoba, która musi znosić krytykę, osoba, którą można krytykować”. Pogratulował. Proponuję analogicznie ukutą definicję słowa „korcić”. Przykład: „Korciło go, żeby wbić komuś w oko widelec”. Definicja: „Korcić – odczuwać przemożną chęć uszkodzenia cudzego ciała przy pomocy zastawy stołowej”.

wtorek, 13 września 2011

KLIENT NIE ZAWSZE MA RACJĘ – HISTORIA JEDNEGO TELEFONU

Klienci bywają różni – trafiają się ludzie konkretni, z profesjonalnym podejściem do rzeczy, ale bywają też „wprostprzeciwni”. Pół biedy, jeśli kuriozalne zlecenia zamieszczają w sieci, albo podsyłają mailem. Czasem jednak dzwonią. Wówczas robi się nad wyraz ciekawie, choć wyczerpująco psychicznie. Z takim właśnie przypadkiem miałem do czynienia jakiś czas temu.


Dzień zaczął się standardowo. Wstałem, umyłem się, wypróżniłem i zasiadłem przed moją rachującą maszyną parową. Nieznany numer dzwoniący na firmowy telefon przyjąłem, jak miewam w zwyczaju, z naiwnym optymizmem – ani chybi klient chętny wesprzeć moje konto pokaźną sumką w zamian za fachową ekspertyzę językową. Poniekąd była to prawda, nie wiedziałem jednak że przyjdzie mi to okupić niemal dwudziestominutową rozmową telefoniczną – jedną z najbardziej męczących, jakie przyszło mi przeprowadzić. Niniejszym przedstawiam przybliżony zapis owej konwersacji, wraz z moimi reakcjami w formie obrazkowej. Zapis jest pamięciowy, bo jak dotąd nie zwykłem nagrywać rozmów. Może powinienem zacząć.


- Dzień dobry, dzwonię w sprawie tłumaczenia – zagaił miły głos w słuchawce.




- Oczywiście, witam.







 - Chodzi o przetłumaczenie kilku artykułów naukowych. Musiałbym je mieć gotowe jak najszybciej. One są w plikach PDF i pewnie tak w sumie wyjdzie coś koło 25 stron. Mógłby mi pan powiedzieć ile by to kosztowało?


- Rozumiem. Czy mógłby pan przysłać pliki na mój firmowy adres? Tłumaczenia wycenia się w oparciu o liczbę znaków, a one różnie rozkładają się na stronie. Jeśli zobaczę pliki, od razu dokonam szczegółowej wyceny.


- Acha, no dobrze.


[tu następuje chwilowa przerwa w rozmowie, podczas której okazuje się, że w przysłanych plikach jest tak naprawdę coś około 80 stron A4 – po przesłaniu wyceny, opiewającej na czterocyfrową, acz proporcjonalnie niewygórowaną kwotę, następuje wznowienie pertraktacji]


- No, dostałem pana wycenę. To jest dużo pieniędzy.


- Rozumiem, ale jest to też naprawdę dużo tekstu, w dodatku mocno technicznego. Zaproponowana przeze mnie cena za stronę jest naprawdę okazyjna.


- No tak, a właśnie – bo napisał pan, że strona to u pana 1800 znaków ze spacjami.


- Tak jest, taki standard przyjmuje się na rynku tłumaczeń.


- No, ale może ja bym mógł jakoś ścieśnić ten tekst…


- Yyy, no cóż… Nie wiem w jaki sposób miałby pan to zrobić. Jeśli cena za całość jest za wysoka, to może pan wybierze najważniejsze fragmenty i zleci tylko ich tłumaczenie?


- No ale jakbym na przykład wyciął spacje?

 



- Wyciął spacje?





-No, i na przykład wstawił w te miejsca kropki.


[w tym miejscu wiedziałem już, że mam do czynienia z fachowcem jakich mało i byłem już bliski przypierdolenia głową o blat biurka, ale w miarę szybko się otrząsnąłem i przyjąłem postawę odpowiednią do dalszej rozmowy]




- Proszę pana, spacja liczona jest jako jeden znak. Jeśli zastąpi je pan kropkami, rezultat cenowy będzie dokładnie taki sam. Pomijając już fakt, że i sobie i mnie narobi pan sporo niepotrzebnej roboty.


- Acha, no dobrze. Bo wie pan, ja bym się chciał dogadać jakoś, ale ja jestem studentem i nie mam po prostu tyle pieniędzy.


- Rozumiem, ale niestety cena jak na tak dużą liczbę stron i tak jest bardzo niska  [odpowiedziałem, powstrzymując się od dociekania czy kupując bułki w Żabce, albo sieciówkę w kiosku też targuje się używając tak ciętych argumentów]


- To może ja bym panu zapłacił na raty?


 


- Na raty… No dobrze, i w ciągu jakiego czasu chciałby pan uiścić całość kwoty?





- No na przykład trzy miesiące.


- No tak, ale – z całym szacunkiem – pan ma wszystkie moje dane osobowe, ja natomiast nie mam żadnych pana. Nie chciałbym pana urazić, ale jaką mam pewność, że zobaczę resztę pieniędzy po pierwszej „racie”?


- Umowę spiszemy!


- Dobrze, ale czy nie wspominał pan, że potrzebuje tych tłumaczeń „na wczoraj”? To trochę mało czasu na przesyłanie sobie w tę i nazad umów.


- Acha, no tak.


[tu następuje kilkanaście sekund kłopotliwej ciszy, podczas których bezgłośnie przegryzam sobie tętnicę. W końcu otwieram paszczę]


- Proszę pana, tu są cztery artykuły. To może wybierze pan z nich dwa, na których zależy panu najbardziej i przetłumaczę je za [tu podaję kwotę trzycyfrową]?


- Acha. No w sumie może i faktycznie.


- Świetnie. Wobec tego uprzejmie proszę wpłacić pieniądze na moje konto, a ja prześlę gotowe tłumaczenie nie dalej niż w ciągu dwóch-trzech dni.


- No dobrze. Tylko jeszcze taka sprawa…

 




- Taaak?








- No bo ja panu zapłacę, ale skąd mam wiedzieć czy rzeczywiście mi pan to przetłumaczy?

 

- Proszę pana, mój numer znalazł pan zapewne na stronie internetowej mojej firmy. Tam znajdują się wszystkie moje dane osobowe, na podstawie których mógłby pan dochodzić swoich racji. Od siebie zapewniam także, że prowadzę firmę już blisko dwa lata i nie mam w zwyczaju oszukiwać moich klientów.




- Acha. No dobrze. To ja do jutra przeleję pieniądze.


- Uprzejmie panu dziękuję. Do usłyszenia.

*click* 


Zazwyczaj jestem twardy, ale przyznam, że po zakończeniu rozmowy musiałem przez kilka minut pozostawać w pozycji horyzontalnej. Tym niemniej, wszystko dobre co się dobrze kończy. Zlecenie wykonano, wynagrodzenie zainkasowano.


Ale czasem trzeba się nieźle namęczyć, i to zanim jeszcze usiądzie się do właściwej roboty.

niedziela, 11 września 2011

TAK WYOBCOWANO DZIKI ZACHÓD

Tłumaczenie tytułów, zwłaszcza filmów, to w Polsce dość drażliwa sprawa. Z jednej strony, często-gęsto trafiają się ich dość głupkowate, albo zwyczajnie spartolone przekłady. Z drugiej, z czego nie wszyscy zdają sobie sprawę, prawie nigdy nie zależą one od tłumacza przygotowującego resztę przekładu, tylko od dystrybutora i jego marketingowców. Tym niemniej, temat jest ciekawy i prędzej czy później zajmę się nim obszerniej. Na razie tylko drobny przedsmak, w miarę aktualny.

Nie tak znowu dawno na ekrany wbił się nowy film Johna Favreau, w ojczyźnie hamburgera znany jako Cowboys & Aliens. U nas ktoś postanowił spolszczyć tytuł na Kowboje & obcy. Ech… Dobra, ja wiem, że większość kinomanów ma zaimpregnowany w łepetynie zestaw konotacji i jak słyszą angielskie słówko „alien”, to od razu w umyśle stają im obrazy obłego, czarnego stwora, barczystej brunetki i decydujących starć. O ile jednak w tamtym przypadku „obcy” sprawdzał się świetnie jako rodzimy odpowiednik, o tyle tutaj brzmi ociupinę nieporadnie – gdybym nie słyszał wcześniej o filmie, tytuł nasunąłby mi raczej skojarzenia z dramatem historycznym o ciężkim losie imigrantów na dzikim zachodzie, niż z radosną przygodówą o kowbojach napieprzających się z kosmitami. Ano właśnie, kosmitami – komuś by odpadło coś witalnego, gdyby polski tytuł brzmiał po prostu Kowboje i kosmici? Nie dość, że brzmi frywolniej i z miejsca kieruje umysł widza na właściwe tory, to jeszcze gratisowo całkiem fajna aliteracja.

sobota, 3 września 2011

DZIŃ DYBRY

Każda podróż zaczyna się od jednego kroku.

Każdą epopeję rozpoczyna jedno słowo.

Każde epickie wypróżnienie zwiastuje nieśmiały kret kłujący w rozetkę.

Mając za sobą wstępne farmazony, wypadałoby pokrótce przedstawić się szanownym zwiedzającym i wyjaśnić co też takiego czeka ich w tej krainie nadmiernie kwiecistych zdań i niesmacznych metafor. No to już przedstawiam i wyjaśniam.

Dawno temu, za górami, za lasami, żył sobie piękny książę. Był przystojny, odważny i niebywale bystry, a w życiu zawsze mu się układało. Słowem – straszny nudziarz, dlatego nie poświęcimy mu więcej uwagi. 

Za to nieco bliżej i całkiem niedawno żył sobie pewien nudny kretyn, który – jak na kretyna przystało – poświęcił niemal dekadę swojego żywota na zawodowe tłumaczenie z angielskiego na polski i vice versa. Pewnego razu nasz kretyn odkrył  – ku swemu przerażeniu – że z roku na rok starzeje się w przybliżeniu o rok, a co gorsza, w ogóle nie młodnieje. W obliczu tak druzgoczącego odkrycia, człowiekowi przychodzą do głowy różne głupoty, z których założenie bloga mieści się gdzieś pomiędzy płaczliwą masturbacją w toalecie, a wystrzelaniem najbliższego zgromadzenia ludzkiego przy pomocy AK-47. Sytuacja przedstawiała się zatem nieźle, choć jeszcze nie beznadziejnie.

Jak zapewne zdążyli domyślić się co bardziej szczwani czytelnicy, pomienionym kretynem jestem właśnie ja. Ponieważ jednak uważam się za człowieka konkretnego (co stanowi zresztą jedną z niewielu moich zalet), szybko stwierdziłem że skoro już zakładam bloga, to będzie to blog o CZYMŚ. I tym CZYMŚ niekoniecznie musi być dupa Maryni, a najlepiej coś na czym autor zna się na tyle dobrze, by się przy okazji nie kompromitować.

A na czym jak na czym, ale akurat na tłumaczeniach to się, kurna, jako tako znam.

No to jedziemy, zobaczymy co z tego wyjdzie... Od siebie obiecuję w miarę regularną porcję świeżej grafomanii, poświęconej przekładom polsko-angielskim i vice versa, a także pracy tłumacza jako takiej. Regularną, czyli w każde „kiedy akurat mi się zachce” i co drugie „jakby ktokolwiek to czytał”.

I tak, wiem że zupa byłaby fajniejsza.