poniedziałek, 31 października 2011

WTF, CZYLI WIEKOPOMNE TYTUŁY FILMÓW
ODCINEK II

Jako że ostatnio nie rzuciło mi się w oczy żadne tłumaczenie dorównujące kuriozalnością Podróży Metalowca, pora na kolejną porcję frapujących spolszczeń tytułów. Dziś zajmiemy się przypadłością, która rozpleniła się wśród wydawców filmowych głównie w ciągu ostatniej dekady (choć pojedyncze przypadki zdarzały się także wcześniej), a mianowicie – pozostawianie oryginalnych tytułów, nawet jeśli dałoby się spokojnie wybrnąć wstawiając polski odpowiednik.



Aviator (The Aviator)
Apogeum nieśmiałego przekładu. Wystarczyło podmienić jedną literkę, a i tak zabrakło odwagi. Chociaż czekajcie, może każdy tytuł z literką „V” zamiast „W” automatycznie brzmi o 7,86% lepiej? Sprawdźmy…
Valeczne serce…
Vichrowe Vzgórza…
1920 Bitva Varszavska…
Nope.

Peacemaker (The Peacemaker)
Jest takie ładne rodzime słówko – “rozjemca”. Zachowanie oryginalnego tytułu byłoby uzasadnione tylko gdyby był to dokument o obdarzonym tym przydomkiem rewolwerze produkcji Colta. A nie jest.

Contagion - epidemia strachu (Contagion)
Generalnie rozumiem pozostawianie oryginalnych tytułów, jeśli mamy do czynienia z charakterystyczną, popularną marką lub zwrotem nieprzetłumaczalnym. Tytuł filmu Soderbergha nie łapie się ani na jedno, ani na drugie. Dobrze, że przynajmniej nie zapomniano o fantazyjnym podtytule. Już robiło się zbyt intrygująco jak na umysł przeciętnego widza.

Art of War: Zasady walki (The Art of War)
Jest taka słynna książeczka, zatytułowana “Sztuka wojenna” (od biedy „Sztuka wojny”). Ale tak banalny przekład najwyraźniej nie pasuje do strategii wydawniczej. Strategii – see what I did there? Huh? Huh? Ech, nieważne.

Sky Kapitan i świat jutra (Sky Captain and the World of Tomorrow)
Przyjąłbym “Podniebnego kapitana”, albo od biedy “Sky captaina”. A tak mamy… co właściwie? Kapitana ze skaju? Jedyne co ratuje ten tytuł, to fakt, że jego obciachowość na swój sposób pasuje do obciachowości filmu.

Jarhead: Żołnierz Piechoty Morskiej (Jarhead)
"Słoikogłowy? Kurna, co to ma być? Sequel Stożkogłowych? Dobra, lepiej się nie wyrywajmy z tłumaczeniem, kto ma zajarzyć, ten zajarzy. Kurde, a ci, co nie zajarzą? Dobra, dorzuć jeszcze podtytuł, żeby kretyni się połapali, że to film o żołnierzach."
A swoją drogą, „jarhead” to pejoratywne określenie żołnierza piechoty morskiej – fakt, że o rodzimy odpowiednik ciężko, ale najbliższy jest chyba „trep”.

Happy Wkręt (Happily N'Ever After)
O ja pierdolę, ktoś musiał się ostro napocić wymyślając tę abominację. Żeby w pełni docenić polot tłumaczenia, warto dodać, że na plakacie po „Happy” widnieje przekreślone „end”, a wszystko uzupełnione „wkrętem”. Ho-ho-ho. Ja wiem, że w dzisiejszych czasach panuje przekonanie, że filmy dla dzieci trzeba przekładać na jakąś porąbaną grypserę, ale nawet gdybym miał dwadzieścia lat mniej, ciary by mnie przechodziły z zażenowania.

10,000 B.C.
Rozumiem, że „p.n.e.” brzmiałoby zbyt prozaicznie?

Once
Dysleksyjne onuce?

Happy-Go-Lucky, czyli co nas uszczęśliwia (Happy-Go-Lucky)
Półśrodki. Postulowałbym „Dumb-as-fuck, czyli film dla fanów Paulo Coelho”.

Just Dance: Tylko taniec! (Make It Happen)
Desperacja wydawcy, robiącego wszystko co się da, żeby dotrzeć do „targetu”, wyziera z każdej literki tego kuriozum. Gdyby tytuł oryginału brzmiał „Just Dance”, pozostawianie oryginalnego tytułu uznałbym za jako tako uzasadnione, ale przekładanie na potrzeby polskiego widza z angielskiego na angielski to chyba nowy rekord. A tak przy okazji, nie „tylko taniec”, tylko – jeśli już koniecznie trzeba – „Po prostu tańcz”.

Martyrs: Skazani na strach (Martyrs)
Jak rozumiem, „Męczennicy” ściągnęliby wydawcy na głowę rącze bojówki Ojca Dyrektora. Ale ci „skazani na strach” – pięknie, już bardziej sztampowo i bez sensu by się chyba nie dało.

Inside Job (Inside Job)
“Inside job” to po prostu “krecia robota”. Ale po co się wysilać…

Fair Game (2011)
Jak widać przypadek "Czystej gry" z 1995 roku na dobre odstraszył przyszłe pokolenia tłumaczy. No cóż, z dwojga złego…

piątek, 14 października 2011

KLIENT NIE ZAWSZE MA RACJĘ – HUMOR OFERTOWY


Jak na najemnego paroba przystało, regularnie wertuję serwisy internetowe w poszukiwaniu zleceń i ofert współpracy. Jak to zwykle bywa, pośród standardowych kontrahentów znaleźć można zleceniodawców, którzy – łagodnie mówiąc – pozamieniali się na głowy z narządami płciowymi. Przy czym rozumiem doskonale, że nie każdy musi orientować się na rynku tłumaczeń, wiedzieć ile średnio wypada za takowe zapłacić, i w ogóle na czym polega przekładanie tekstu z jednego języka na drugi. Czasem jednak trafiają się oferty wyjątkowo wesołe. Poniżej kilka przykładów, uporządkowanych według wzrastającej kuriozalności, oczywiście bez jakichkolwiek namiarów, personaliów, itp.


OFERTA #1:

Zlecę tłumaczenie z języka angielskiego na język polski.


Hej, chwilunia, przecież ja jestem właśnie tłumaczem angielsko-polskim. O kurwa, manna z nieba!


Zaznaczam, że nie interesuje mnie używanie translatorów czy bezmyślne tłumaczenie słowo w słowo. Tekst przetłumaczony ma być odpowiednio zredagowany i czytelny dla użytkownika.


Niby spoko, klient nasz pan, może sobie zastrzegać co chce. Ale w ramach ciekawostki pozwolę sobie sparafrazować powyższe zlecenie na nieco bardziej namacalną branżę:


„Zlecę wybudowanie domu z cegły. Zaznaczam, że nie interesuje mnie postawienie w ustalonym miejscu namiotu z napisem „DOM”, czy bezmyślne bieganie w tę i nazad ze szpachlą, robiąc przy tym „WZIUUUU!”. Dom zbudowany ma być odpowiednio wymurowany i zdatny dla mieszkańców.

A jeśli ktoś nie zrozumiał subtelnej aluzji, ujmę sprawę bardziej dobitnie: „Nie ucz ojca dzieci robić”.


Ale naprawdę wesoło robi się w kolejnych…


OFERTA #2:

Zlecę przetłumaczenie kilkunastu porcji artykułów, przy czym każda porcja ma około 10 000 znaków. Artykuły pisane są językiem popularnonaukowym bez specjalistycznych zwrotów. Nie ukrywam, że szukam osoby bardzo taniej, która jest w stanie zrobić to w cenie mniejszej lub równej 20zł za porcję.


Wesołek jak chuj. 10 000 znaków to jakieś 5,5 strony. Za kwotę, którą u profesjonalnego tłumacza można uznać za okazyjną stawkę za stronę jedną, słownie jedną. Bomba, nie? A tak przy okazji, ma ktoś może do spylenia jakieś ładne mieszkanko – powiedzmy, trzypokojowe – za 40 tysiaków?


No i crème de la crème:


OFERTA #3:

Zlecę przetłumaczenie 200-250 stron tekstu z j. angielskiego na polski.


No, jak na razie gra i buczy. Zacieramy łapy i spoglądamy niżej…


Mogę zaoferować max. 5 zł za stronę.


…gdzie rzednie nam mina. Jasne, 200-250 stron to sporo i zniżka byłaby tu całkiem uzasadniona, ale 5zł za stronę… Jakby się ktoś nie orientował, tłumaczowi jedna strona zajmuje – uśredniając – około 40 minut. Czyli pan oferuje nam – jak podejrzewam – płacę na poziomie kasjera w Żabce. Rozumiem, że to w ramach krzewienia sprawiedliwości społecznej.


(Przyjmuję, że "strona" to dokument formatu A4, z 2,5 cm marginesami, napisany czcionką Times New Roman 12px, co daje 3000-3500 znaków na stronę, nie licząc spacji).


A. Czyli jeszcze fajniej. Standardowo strona A4 to 1800 znaków, ale zleceniodawca serdecznie trznia sobie tak plebejskie reguły. Poza tym zazwyczaj liczy się ze spacjami, ale przykładając do reszty zlecenia to już doprawdy drobiazg.


Zapłacić mogę za całość max. tysiąc dwieście złotych.


Acha. No to przełóżmy ową, jakże zachęcającą, ofertę na standardy obowiązujące zwykłych śmiertelników. Uśredniając podane przez zleceniodawcę, na potrzeby notki zwanego dalej Übermenschem, wychodzi mniej więcej tak:


225 stron * 3250 znaków = 731250, co podzielone przez ustandaryzowane 1800 znaków daje nam bagatela 406 i ćwierć strony. Teraz przeliczamy rzeczywistą liczbę stron przez podaną przez zleceniodawcę kwotę 1200zł i dostajemy niespełna 3zł za stronę tłumaczenia. Czyli, w przybliżeniu, cztery pięćdziesiąt za godzinę niekoniecznie łatwej, a na pewno twórczej pracy umysłowej. Fajno, co nie? Ale czekajcie, to jeszcze nie koniec atrakcji.


Tekst jest prawniczy ale nie jakiś strasznie skomplikowany - zajęcie dla studenta.


Tekst prawniczy, nawet „nie jakiś strasznie skomplikowany”, zwykł w naszym translatorskim półświatku uchodzić za specjalistyczny, w związku z czym wielu mętów mojego pokroju liczy sobie za niego więcej niż za kosztujący mniej wiedzy i wysiłku standard. Takie to już z nas chuje. Ale Übermensch postanowił jak widać „do krzywdy zniewagę dodać”.


Materiały dostępne są tylko na papierze, w formie kserokopii, więc optymalnie byłoby przekazać je fizycznie.


Buahaha! Piękne! Czyli o wygodnej pracy w edytorze tekstowym zapomnijcie. Doprawdy, zaczynam podejrzewać, że nasz Übermensch po prostu trolluje, żeby zrobić na złość znajomemu tłumaczowi. Innej opcji przy takim szczaniu w ryj potencjalnym zleceniobiorcom nie widzę.


PROSZĘ O KONKRETNE CENY!


U, U, JA! JA MAM! WYBIERZ MNIE! ZŁOTY DWAJŚCIA DZIEWIĘĘĘĘĘĘĆ!


Wzdech…


A wiecie co jest najgorsze? Nawet do takich zleceń jak to ostatnie zawsze zgłasza się przynajmniej jeden smutny kutafon. Ja wiem, wolny rynek, i jak ktoś chce może tyrać nawet za 50gr za godzinę. Tyle tylko, że przy tak absurdalnym zaniżaniu cen opcje widzę zaledwie dwie:


Numero uno – licealista lub wczesny student dorabia sobie chałturząc za drobnicę. I fajnie. Problem w tym, że jakość tłumaczenia – w przeciwieństwie np. do jakości kupionej w spożywczym bułki grahamki – ocenić może tylko osoba dobrze władająca językiem obcym. Czyli, z zasady, nie człowiek gotów zapłacić za usługi tłumacza. Klient kupuje więc produkt marnej jakości, nawet nie zdając sobie z tego sprawy, i śmiesznie niską kwotę uznaje za branżowy standard. Z kolei pomieniony uczeń/student sam strzela sobie gola, uprawiając bezwstydny dumping cenowy. I co, mój młody przyjacielu, rozpoczynający przygodę z anglistyką? Myślisz, że jak już obrośniesz w piórka, skończysz studia i dostaniesz papierek to nagle będziesz mógł zażądać normalnej kasy? A takiego! Będziesz dalej jebał za śmieszne stawki, ustalone przez ciebie i tobie podobnych.

Numero due – mamy do czynienia z klinicznym przypadkiem masochisty, lubiącego poniżać się wykonując pracę za bezcen. No i fajnie, każdy ma jakiegoś bzika. Wolałbym jednak, żeby – ku ogólnemu dobru – delikwent pobawił się w jakieś sprośne RPG w zaciszu domowych pieleszy, nie psując innym krwi i nie siejąc zamieszania na i tak dość niewdzięcznym rynku.




Uff… No dobra, to dla odreagowania krotochwila na koniec:





Niby tylko głupia literówka, ale jakże urocza. „Anielski biznesowy” – śliczne, od razu staje mi przed oczami coś takiego:



czwartek, 6 października 2011

MIAŁA BYĆ PODRÓŻ METALOWCA, A POJECHAŁ TŁUMACZ

Wygrzebałem z półki polskie wydanie sympatycznego dokumentu METAL: A Headbanger’s Journey, zacząłem oglądać z włączonymi polskimi napisami i – cóż za niespodzianka – odkryłem istne cudo chałtury, tłumaczenie tak złe, że aż zabawne, bez wątpienia jeden z najgorszych komercyjnych przekładów jakie w życiu widziałem. 




Sam film przetłumaczony jest jeszcze jako tako. W miarę oddaje treść, choć bywa drętwo i zdarzają się byki. Kilka przykładów (oryginalne, anglojęzyczne wypowiedzi spisane przeze mnie ze słuchu):




EN: I’m a metalhead and I’m proud.
PL: Metal mi w głowie i jestem z tego dumny.


“Metalhead” to po prostu metalowiec, ale to też ładne. Jak rozumiem „thrash metal” to miot-metal, a „headbanger” to głowaleń.


EN: I discovered extreme metal: Beneath the Remains, Altars of Madness, Pleasure to Kill.
PL: Odkryłem ekstremalny metal: pod odpadkami, ołtarzami szaleństwa, przyjemnością zabijania.


Ładne. Nie dość, że tłumacz nie skumał, że padają trzy osobne tytuły, to jeszcze cudownie nie wyczuł klimatu – „pod odpadkami”, mhm, na pewno. Rozumiem, że to „trash metal”.




EN: …hosting my own radio show called Overkill.
PL: Prowadziłem własny program radiowy zwany „Nieśmiertelny”.


Jakby to ładnie ująć… „Overkill” jest równie dobrym odpowiednikiem „Nieśmiertelnego” jak „Highlander”.




EN: Nobody talks about them very often because they were kind of a blip on the screen.
PL: …na których nikt nie zwraca uwagi, gdyż pojawiali się jak błyski.


Rotfl, pojawiali się jak błyski. Dobrze że nie „jak murzyn na przejściu dla pieszych”. Tak naprawdę chodzi o to, że kapela szybko zniknęła ze sceny, ale fakt, że tak jest zabawniej.



EN: Anything anyone else does is just basically ripping it off…
PL: Inni jedynie obdzierają je do kości…


„Rip off – to copy or imitate blatantly or unscrupulously”, czyli po prostu zżynać. Ale kogo to obchodzi, słowniki są ciężkie i nieporęczne.


EN: …which was many years ago… 
PL: …te słowa padły kilka lat temu…


Pro-tip dla "tłumaczy" udających, że znają angielski: „many” nie znaczy „kilka”.


EN: Black Sabbath just seemed so different.
PL: Black Sabbath, nikt nie myślał, że będzie się wyróżniał.


Co prawda znaczenie dokładnie odwrotne, ale spoko, grunt, że brzmi jak coś co ktoś mógłby powiedzieć.


EN: This daily existence, this boring ass high school or this dead end dairy queen job – just no.
PL: Mam w dupie waszą codzienną egzystencję, nudną, opartą na dworskiej etykiecie.


„Dworska etykieta”, milordzie? 


EN: No main veins, that’s good.
PL: Nie jest w głównym nurcie, tym lepiej!

 
 No tak, „main”, czyli „główny”, musi chodzić o nurt. Nieważne, że w scenie koleś akurat wycina sobie w ręce logo Slayera i komentuje z zadowoleniem, że nie poderżnął sobie żył. Zresztą, w kolejnej kwestii kolega dodaje…




EN: No arterial spray.
PL: Dobrze gada!


No, coś tam o arteriach, nieważne, tralalalala, nie słucham… Jak oryginał nie pasuje do mojej wersji, tym gorzej dla oryginału.


EN: Kiss songs always seem to imply that as Kiss fans, we’re being sort of persecuted for it. Like when you listen to the song “Crazy Night”, it somehow implies that people are trying to stop us from liking Kiss.
PL: Piosenki Kissów trafiały w fanów zespołu jakby byli na nie skazani. Kiedy słuchasz „Crazy Nights” to w jakiś sposób powoduje ludźmi byś przestał lubić zespół Kiss.


Hmm… Ciekawe ilu ludzi miało styczność z gotowym tłumaczeniem i uznało, że nie musi trzymać się kupy. A swoją drogą, chodziło po prostu o to, że teksty Kiss tworzą wizerunek ich fanów jako prześladowanych za słuchanie ich piosenek.


EN: It’s a substrata of society.
PL: To substytut społeczeństwa.


Kolejny pro-tip: substrata to raczej nie substytut. Ale co tam, brzmi podobnie.


EN: Let’s go to a festival, let’s enjoy ourselves, and the fact that the outside world doesn’t actually understand is fantastic.
PL: Pojedźmy wspólnie na festiwal! Bawmy się dobrze, bez względu na to, że zewnętrzny świat nie rozumie jak tu jest fantastycznie.


W oryginale fantastyczny jest fakt, że zewnętrzny świat ich nie rozumie. Łącznie z tłumaczem, najwyraźniej.


EN: But I know one man who can deliver is Ronnie James Dio.
PL: Ale znam gościa, który skontaktuje nas z Ronniem Jamesem Dio.


Kolejna wskazówka, że tłumacz jechał ze słuchu. Ale i tak zabawnie wyobrazić sobie tego wyimaginowanego kolesia, który umie dostarczać Ronniego.


EN: I ain’t getting dressed up for nobody. I’m a dirtbag and I’m proud.
PL: Nie noszę się tak dla innych.


Dee Snider dumnie oświadcza, że dla nikogo się nie stroi. Ale tłumacz wie lepiej.


EN: …this can amount to little more than character assassination.
PL: …niewiele różniący się od traktowania pospolitych morderców.


O kurwa, „pospolici mordercy”? Nie wiem skąd pochodzi tłumacz, ale jeśli mordercy są tam pospolici, to wolę trzymać się z daleka. A przy okazji, „character assassination” to ekstremalna forma zniesławienia.


EN: Masculine in Western culture…
PL: Muskulatura w kulturze zachodniej…


Ćśśś… Nie mówcie nikomu, ale „masculine” to niekoniecznie „muskulatura”.


EN: Gay fans…
PL: Pedały na widowni…


Buahaha, podziwu godna bezpośredniość. Jakby się ktoś zastanawiał, słowo na „p” pada jeszcze kilkukrotnie, także w odniesieniu do Roba Halforda i przeciwstawione jest „normalnym fanom” („straight fans”). Jak dla mnie spoko, ale ktoś mógłby poczuć się urażony. Najwyraźniej wydawca uznał, że pedały nie oglądają filmów o metalu.




EN: I’d jump his bones.
PL: Połamałabym mu gnaty.


Drogi tłumaczu. W języku angielskim funkcjonuje coś takiego jak idiomy. Groźne to i podstępne bestie, kryją się w tekście i atakują bezbronnych amatorów. Na własne oczy widziałem kiedyś jak rozjuszony idiom upokorzył samozwańczego tłumacza w 0,045 sekundy. Dlatego przed wyprawieniem się w dzikie ostępy angielszczyzny warto uzbroić się w słownik. Z niego można by dowiedzieć się na przykład, że „jump somebody’s bones” znaczy tyle co „przelecieć kogoś”.


EN: Ugly dudes all across the board for metal. Any band you can mention m, I’ll tell you – they’re ugly.
PL: Obleśni kolesie napaleni są na metal. Każdy zespół, nawet mój – są obleśni.


Ach, znowu te anglosaskie podstępy. Tak naprawdę chodzi o to, że w metalu brzydcy kolesie są wszechobecni i jakiej byś nie wymienił kapeli, to panna z Kittie powie, że są brzydcy. Ale tak jest zabawniej, Mercedes Lander w końcu przyznała, że tylko udają cztery brzydkie panny, a tak naprawdę są brzydkimi facetami.




EN: There’s evidence to demonstrate that the average young person growing up today sees more violence through popular culture than ever would occur in real life.
PL: Jest wiele przykładów na to, że obecnie dorastająca młodzież stosuje więcej przemocy niż to miało miejsce wcześniej.


„Sees” to nie „stosuje”. Dziękuję za uwagę.


EN: What they’re left with is the glamorization of weapons and violence as a form of conflict resolution.
PL: W zamian dostają dostęp do broni i przemoc, jako rezolucję przemocy.


Sam nie wiem co bardziej urokliwe – „glamorization of weapons” jako „dostęp do broni” (na potęgę chujowej znajomości języka, słowniku przybywaj), czy „przemoc jako rezolucja (?) przemocy”. Piękniście fuckin’ piękne.


Tyle z dania głównego. Prawdziwy szał pał zaczyna się jednak dopiero na drugiej, bonusowej płycie. Nie wiem, czy robił to czyjś szesnastoletni kuzyn ze słuchu na piętnaście minut przed tłoczeniem płyty, ale rezultat budzi skojarzenia z półamatorskimi tłumaczeniami komiksów z początku lat dziewięćdziesiątych, a momentami stacza się do poziomu najpodlejszych napisów do filmów, płodzonych przez domorosłych tłumaczy.  Żeby nie być gołosłownym, poniżej wybór konkretnych kwiatków.


Na pierwszy ogień weźmy wywiad z Lemmym, w którym tłumacz najwyraźniej testował jak dużą część oryginału może olać zanim ktoś się zorientuje.


EN: They try, every three or so years, to stamp it out. They have de-metalizing classes, you know, in Wisconsin. That’s pretty near Canada, you better watch out. They take away your studded armband, you know, stop you from saying things like “Judas Priest”…
PL: Przyglądają się temu co robisz i cię krytykują.


Rozumiem, że tłumacz po prostu przekleił zły tekst. Albo to, albo nagle ujawnił się dar prekognicji i powyższa linijka miała być proroctwem tego co właśnie robię z jego przekładem.


EN: Ah, but at twelve it’s easy to blow you away, isn’t it? A good day at the beach will blow you away when you’re twelve. The sight of a well-turned ankle will send you into paroxysms of joy.
PL: Fajnie, że ci sie spodobali, ale nie ma się czym chwalić.


Ja wiem, Lemmy nie ma najlepszej dykcji, ale jak już konfabulujemy, to lepiej wymyślić jakiś dłuższy idiotyzm. Facet nawija przez pół minuty, a pod spodem cały czas ta jedna linijka. Nawet ci kretyni, którzy to oglądają, mogą w końcu zacząć coś podejrzewać.


EN: The porno awards are the funniest ones, you know, chick just got a prize for being screwed by five guys and she’s goin’ “I’d like to thank my mom…”, you know, “…and world peace”.
PL: Wiesz, wszystkie te konkursiki.


Wiesz, wszystkie te literki. Te trudne takie, poukładane po angielsku. Być dużo teksta. Moja się gubić. Skrócić i być fajniej dla każdy.


EN: Norwegian moonshine is terrible stuff. Our crew wouldn’t drink it, and believe me, if Motorhead’s crew won’t drink it, you’re in trouble.
PL: Ale to coś okropnego! Paskudztwo. Spróbuj, a będziesz miał kłopoty.


Jw.


EN: Marilyn looked at my career and thought, „OK, let’s do it like that…”
PL: Marlin, przyglądając się mojej karierze pomyślał: „Ok, zróbmy to tak…”

 A to niecny marlin! Dobrze, że nie żaglica. Wszystkim, którzy uważają, że czepiam się literówki zwracam uwagę na oryginalną pisownię imienia, z której wynika, że tłumacz naprawdę nie wiedział jak to się pisze i nie chciało mu się sprawdzić.



EN: I know that when I went and I sang „666” the words were very, very… Almost barked out, they weren’t… There wasn’t a lot of melody, there was a bit… Enough where you can remember what’s being sung, but it was more yelled and aggression. That’s the kind of thing that went with really fast stuff.
PL: W „666” zauważyłem, że słowa były wręcz wyszczekiwane, mało co melodii, więcej jęków niż agresji z szybkim graniem.


W „Metal” zauważyłem, że słowa były wręcz bezsensowne, mało co treści, więcej omamów tłumacza niż tłumaczenia z poprawną angielszczyzną.


EN: I learned this when I did the Strangeland soundtrack, that Best Buy wouldn’t buy our albums, unless there was a censored version.
PL: Zauważyłem to kiedy kupiłem dziwnie „pocięty” soundtrack. Mogłem go nie kupować, bo to była wersja ocenzurowana.


Stangeland to tytuł filmu Dee Snidera, który tu akurat opowiada o tym jak układał do niego ścieżkę dźwiękową. Kolejny dobry przykład, że warto mieć minimalne pojęcie o tym co się tłumaczy.


EN: As a parent (I have four kids), I welcome edited versions. But let me know it’s edited. Let me know… I’d welcome an edited version of Tenacious D’s album, because my 7-year-old loves a lot of the stuff on their album, but I can’t play her “Fuck Her Gently”.
PL: Jako ojciec czwórki dzieci, nie mam nic przeciwko podwójnym wersjom. Ale chciałbym wiedzieć która jest która. Nie mam nic przeciwko okrojonej wersji mojej płyty, bo mój dzieciak lubi tego posłuchać, ale wiecie nie mogę tego kurwa delikatnie podać.


…i jeszcze jeden. Ale to „kurwa delikatnie podać” – priceless!


EN: We wanted to do music our own way, we did not want to compromise and write songs like “Bad Company”, which was the reference that people kept making to us.
PL: Chcieliśmy robić muzykę po swojemu, bez żadnych ustępstw i nie chcieliśmy tworzyć złych utworów, co nam początkowo zarzucano.


Bad Company, piosenka zespołu Bad Company z albumu Bad Company (jakby ktoś miał wątpliwość czy da się wyguglać) – wielki hicior z 1974. Geddy Lee mówi, że wielu ludzi namawiało ich do nagrania czegoś podobnego. Ale kit z tym, „bad” znaczy „zły”, więc będą złe utwory i zamknąć twarze!


 

EN: We see why Kiss still does it, but why do you bother?
PL: Kiss z tym skończyło, czemu wy nie?


Kiss akurat z tym nie skończyło, ale co z tego, że bez sensu. Grunt, że literki się prosto wyświetlają i są po polsku. Trochę. Tak jakby.




EN: A couple of years ago I was going to the Ozzfest in San Bernadino, here in California.
PL: Kilka lat temu jechałem na Art Fest w San Bernadino w Kaliforni.


Art Fest. Zaiste…


EN: …it prompted (us) to begin our Axis of Justice organization.
PL: …daliśmy początek organizacji Access of Justice.


Access… Tym fajniej…


Na koniec jeszcze kilka luźnych sugestii: „speed” to nie zawsze „szybkość”, zwłaszcza jeśli mówimy o Motorhead, „catsuit” to niekoniecznie „strój kociaka”, a Lemmy raczej niekoniecznie śpiewa, żeby „wziąć sobie jego jaszczurkę”. Myślę, że to raczej by mu się nie podobało.


Uff… No dobra, wystarczy. Jakie wnioski płyną z tego całego humoru zeszytów?


Po pierwsze, warto mieć minimalne pojęcie o tym, co się tłumaczy. Ja wiem, nie każdy musi być melomanem, nie każdy musi znać historię tego czy innego gatunku muzyki, ale – do chuja – najmując się do wykonania przekładu, wypada choć spróbować pogłębić swoją wiedzę. Gdybym podjął się przetłumaczenia komiksu o Miley Cyrus, to mówi się trudno – zagryzłbym zęby i zafundował sobie skrócony internetowy kurs wiedzy o tym nastoletnim fenomenie. Jeśli ktoś nie umie, albo nie chce, bo jego to wali i nikt mu za to nie zapłaci, to nie powinien być tłumaczem. Taki to już niewdzięczny zawód, że wymaga pewnej, nie jakiejś znowu kolosalnej, erudycji i pracowitości.


Po drugie, jeśli już wredny zleceniodawca każe nam tłumaczyć ze słuchu, warto przynajmniej upewnić się co do pisowni nazwisk, tytułów i nazw własnych. Wiecie, takie minimum, żeby nie skompromitować się do cna.


Po trzecie, jak już czegoś nie dosłyszymy, albo nie skumamy, to zamiast fantazjować i wymyślać własne surrealistyczne wersje tego, co powiedziała postać na ekranie, warto poprosić o drugą opinię kogoś, kto zna język i ma lepsze ucho. W przeciwnym wypadku, zachowujemy się jak lekarz, który nie może zdecydować się jaką chorobę diagnozuje, więc na wszelki wypadek przypisuje wszystkie leki w aptece. I lewatywę z tłuczonego szkła. I amputację głowy.


Którą to autorom równie profesjonalnych tłumaczeń serdecznie polecam.

poniedziałek, 3 października 2011

A TERAZ COŚ Z ZUPEŁNIE INNEJ BECZKI – CAŁKOWITY, JAWNY SPOILER

A teraz, drobne interludium. Nie tak dawno do rodzimych kin zawitał prequel Planety Małp. Wbrew pozorom, nie zamierzam znęcać się nad tłumaczeniem jego tytułu. Co prawda Geneza Planety Małp brzmi paskudnie, ale – gwoli sprawiedliwości – oryginalne Rise of the Planet of the Apes brzmi jeszcze paskudniej (wrzucanie więcej niż jednego „of the” w nazwie nigdy nie jest dobrym pomysłem). Dajmy więc temu spokój, wspominam o tym akurat filmie, bo chciałem nawiązać do głupotki, która rzuciła mi się w oczy jakiś czas temu.

Mianowicie, usłyszawszy o zbliżającym się kolejnym filmie z serii i czując na plecach ciepły i z lekka cuchnący oddech nostalgii, postanowiłem odświeżyć sobie pierwszą, niewidzianą od wczesnego dzieciństwa, część filmu z 1968 roku. Jakież było moje zdziwienie, gdy ujrzałem okładkę zdobiącą DVD, gdzie na samiuteńkim pierwszym planie jakiś geniusz postanowił wywalić kadr z finałowej sceny filmu, tym samym fundując każdemu zainteresowanemu spoiler stulecia. I proszę mi nie wmawiać, że każdy dawno wie jak kończy się Planeta Małp, bo to – za przeproszeniem i w bardzo wolnym tłumaczeniu – „bycze łajno”. Co prawda sam oglądałem ją po raz pierwszy z dwadzieścia lat temu, ale i tak było to ponad dwie dekady od premiery i jakoś wówczas żaden mędrek nie czuł się zobowiązany zepsuć mi przyjemności, zaś ma luba nadrobiła klasyka dopiero niedawno i musiałem się lekko nagimnastykować, żeby przedwcześnie nie pokazać jej tego przeklętego kadru ze statuą.

Nie jest to oczywiście przytyk skierowany w polskiego dystrybutora (choć inna sprawa, że zazwyczaj starają się jak mogą, żeby wybrać najgorszy i najbardziej mylący wariant okładki), bo np. Brytole dostali ten sam obrazek (ale Amerykanie już nie – to ci dopiero). Tym niemniej, postanowiłem pospieszyć z pomocą i zaproponować kilka zmodyfikowanych, wersji okładek znanych filmów, z pewnością o wiele atrakcyjniejszych niż niewiele mówiące oryginały. Jak wiadomo widzowie nie znoszą być zaskakiwani, czują się wtedy bezradni i zagubieni, najwyższy czas więc wyłożyć kawę na ławę.  

Uwaga: Obrazek tylko dla widzów doceniających geniusz okładki Planety Małp.