piątek, 14 października 2011

KLIENT NIE ZAWSZE MA RACJĘ – HUMOR OFERTOWY


Jak na najemnego paroba przystało, regularnie wertuję serwisy internetowe w poszukiwaniu zleceń i ofert współpracy. Jak to zwykle bywa, pośród standardowych kontrahentów znaleźć można zleceniodawców, którzy – łagodnie mówiąc – pozamieniali się na głowy z narządami płciowymi. Przy czym rozumiem doskonale, że nie każdy musi orientować się na rynku tłumaczeń, wiedzieć ile średnio wypada za takowe zapłacić, i w ogóle na czym polega przekładanie tekstu z jednego języka na drugi. Czasem jednak trafiają się oferty wyjątkowo wesołe. Poniżej kilka przykładów, uporządkowanych według wzrastającej kuriozalności, oczywiście bez jakichkolwiek namiarów, personaliów, itp.


OFERTA #1:

Zlecę tłumaczenie z języka angielskiego na język polski.


Hej, chwilunia, przecież ja jestem właśnie tłumaczem angielsko-polskim. O kurwa, manna z nieba!


Zaznaczam, że nie interesuje mnie używanie translatorów czy bezmyślne tłumaczenie słowo w słowo. Tekst przetłumaczony ma być odpowiednio zredagowany i czytelny dla użytkownika.


Niby spoko, klient nasz pan, może sobie zastrzegać co chce. Ale w ramach ciekawostki pozwolę sobie sparafrazować powyższe zlecenie na nieco bardziej namacalną branżę:


„Zlecę wybudowanie domu z cegły. Zaznaczam, że nie interesuje mnie postawienie w ustalonym miejscu namiotu z napisem „DOM”, czy bezmyślne bieganie w tę i nazad ze szpachlą, robiąc przy tym „WZIUUUU!”. Dom zbudowany ma być odpowiednio wymurowany i zdatny dla mieszkańców.

A jeśli ktoś nie zrozumiał subtelnej aluzji, ujmę sprawę bardziej dobitnie: „Nie ucz ojca dzieci robić”.


Ale naprawdę wesoło robi się w kolejnych…


OFERTA #2:

Zlecę przetłumaczenie kilkunastu porcji artykułów, przy czym każda porcja ma około 10 000 znaków. Artykuły pisane są językiem popularnonaukowym bez specjalistycznych zwrotów. Nie ukrywam, że szukam osoby bardzo taniej, która jest w stanie zrobić to w cenie mniejszej lub równej 20zł za porcję.


Wesołek jak chuj. 10 000 znaków to jakieś 5,5 strony. Za kwotę, którą u profesjonalnego tłumacza można uznać za okazyjną stawkę za stronę jedną, słownie jedną. Bomba, nie? A tak przy okazji, ma ktoś może do spylenia jakieś ładne mieszkanko – powiedzmy, trzypokojowe – za 40 tysiaków?


No i crème de la crème:


OFERTA #3:

Zlecę przetłumaczenie 200-250 stron tekstu z j. angielskiego na polski.


No, jak na razie gra i buczy. Zacieramy łapy i spoglądamy niżej…


Mogę zaoferować max. 5 zł za stronę.


…gdzie rzednie nam mina. Jasne, 200-250 stron to sporo i zniżka byłaby tu całkiem uzasadniona, ale 5zł za stronę… Jakby się ktoś nie orientował, tłumaczowi jedna strona zajmuje – uśredniając – około 40 minut. Czyli pan oferuje nam – jak podejrzewam – płacę na poziomie kasjera w Żabce. Rozumiem, że to w ramach krzewienia sprawiedliwości społecznej.


(Przyjmuję, że "strona" to dokument formatu A4, z 2,5 cm marginesami, napisany czcionką Times New Roman 12px, co daje 3000-3500 znaków na stronę, nie licząc spacji).


A. Czyli jeszcze fajniej. Standardowo strona A4 to 1800 znaków, ale zleceniodawca serdecznie trznia sobie tak plebejskie reguły. Poza tym zazwyczaj liczy się ze spacjami, ale przykładając do reszty zlecenia to już doprawdy drobiazg.


Zapłacić mogę za całość max. tysiąc dwieście złotych.


Acha. No to przełóżmy ową, jakże zachęcającą, ofertę na standardy obowiązujące zwykłych śmiertelników. Uśredniając podane przez zleceniodawcę, na potrzeby notki zwanego dalej Übermenschem, wychodzi mniej więcej tak:


225 stron * 3250 znaków = 731250, co podzielone przez ustandaryzowane 1800 znaków daje nam bagatela 406 i ćwierć strony. Teraz przeliczamy rzeczywistą liczbę stron przez podaną przez zleceniodawcę kwotę 1200zł i dostajemy niespełna 3zł za stronę tłumaczenia. Czyli, w przybliżeniu, cztery pięćdziesiąt za godzinę niekoniecznie łatwej, a na pewno twórczej pracy umysłowej. Fajno, co nie? Ale czekajcie, to jeszcze nie koniec atrakcji.


Tekst jest prawniczy ale nie jakiś strasznie skomplikowany - zajęcie dla studenta.


Tekst prawniczy, nawet „nie jakiś strasznie skomplikowany”, zwykł w naszym translatorskim półświatku uchodzić za specjalistyczny, w związku z czym wielu mętów mojego pokroju liczy sobie za niego więcej niż za kosztujący mniej wiedzy i wysiłku standard. Takie to już z nas chuje. Ale Übermensch postanowił jak widać „do krzywdy zniewagę dodać”.


Materiały dostępne są tylko na papierze, w formie kserokopii, więc optymalnie byłoby przekazać je fizycznie.


Buahaha! Piękne! Czyli o wygodnej pracy w edytorze tekstowym zapomnijcie. Doprawdy, zaczynam podejrzewać, że nasz Übermensch po prostu trolluje, żeby zrobić na złość znajomemu tłumaczowi. Innej opcji przy takim szczaniu w ryj potencjalnym zleceniobiorcom nie widzę.


PROSZĘ O KONKRETNE CENY!


U, U, JA! JA MAM! WYBIERZ MNIE! ZŁOTY DWAJŚCIA DZIEWIĘĘĘĘĘĘĆ!


Wzdech…


A wiecie co jest najgorsze? Nawet do takich zleceń jak to ostatnie zawsze zgłasza się przynajmniej jeden smutny kutafon. Ja wiem, wolny rynek, i jak ktoś chce może tyrać nawet za 50gr za godzinę. Tyle tylko, że przy tak absurdalnym zaniżaniu cen opcje widzę zaledwie dwie:


Numero uno – licealista lub wczesny student dorabia sobie chałturząc za drobnicę. I fajnie. Problem w tym, że jakość tłumaczenia – w przeciwieństwie np. do jakości kupionej w spożywczym bułki grahamki – ocenić może tylko osoba dobrze władająca językiem obcym. Czyli, z zasady, nie człowiek gotów zapłacić za usługi tłumacza. Klient kupuje więc produkt marnej jakości, nawet nie zdając sobie z tego sprawy, i śmiesznie niską kwotę uznaje za branżowy standard. Z kolei pomieniony uczeń/student sam strzela sobie gola, uprawiając bezwstydny dumping cenowy. I co, mój młody przyjacielu, rozpoczynający przygodę z anglistyką? Myślisz, że jak już obrośniesz w piórka, skończysz studia i dostaniesz papierek to nagle będziesz mógł zażądać normalnej kasy? A takiego! Będziesz dalej jebał za śmieszne stawki, ustalone przez ciebie i tobie podobnych.

Numero due – mamy do czynienia z klinicznym przypadkiem masochisty, lubiącego poniżać się wykonując pracę za bezcen. No i fajnie, każdy ma jakiegoś bzika. Wolałbym jednak, żeby – ku ogólnemu dobru – delikwent pobawił się w jakieś sprośne RPG w zaciszu domowych pieleszy, nie psując innym krwi i nie siejąc zamieszania na i tak dość niewdzięcznym rynku.




Uff… No dobra, to dla odreagowania krotochwila na koniec:





Niby tylko głupia literówka, ale jakże urocza. „Anielski biznesowy” – śliczne, od razu staje mi przed oczami coś takiego:



2 komentarze:

  1. A propos literówek: dostałem kiedyś maila od klienta, którego interesowało stworzenie serwisu w "dupalu". Dla niezorientowanych w temacie: dRupal to taki system do tworzenia w prosty i przyjemny sposób stron internetowych.

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo interesujące. Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń