wtorek, 13 września 2011

KLIENT NIE ZAWSZE MA RACJĘ – HISTORIA JEDNEGO TELEFONU

Klienci bywają różni – trafiają się ludzie konkretni, z profesjonalnym podejściem do rzeczy, ale bywają też „wprostprzeciwni”. Pół biedy, jeśli kuriozalne zlecenia zamieszczają w sieci, albo podsyłają mailem. Czasem jednak dzwonią. Wówczas robi się nad wyraz ciekawie, choć wyczerpująco psychicznie. Z takim właśnie przypadkiem miałem do czynienia jakiś czas temu.


Dzień zaczął się standardowo. Wstałem, umyłem się, wypróżniłem i zasiadłem przed moją rachującą maszyną parową. Nieznany numer dzwoniący na firmowy telefon przyjąłem, jak miewam w zwyczaju, z naiwnym optymizmem – ani chybi klient chętny wesprzeć moje konto pokaźną sumką w zamian za fachową ekspertyzę językową. Poniekąd była to prawda, nie wiedziałem jednak że przyjdzie mi to okupić niemal dwudziestominutową rozmową telefoniczną – jedną z najbardziej męczących, jakie przyszło mi przeprowadzić. Niniejszym przedstawiam przybliżony zapis owej konwersacji, wraz z moimi reakcjami w formie obrazkowej. Zapis jest pamięciowy, bo jak dotąd nie zwykłem nagrywać rozmów. Może powinienem zacząć.


- Dzień dobry, dzwonię w sprawie tłumaczenia – zagaił miły głos w słuchawce.




- Oczywiście, witam.







 - Chodzi o przetłumaczenie kilku artykułów naukowych. Musiałbym je mieć gotowe jak najszybciej. One są w plikach PDF i pewnie tak w sumie wyjdzie coś koło 25 stron. Mógłby mi pan powiedzieć ile by to kosztowało?


- Rozumiem. Czy mógłby pan przysłać pliki na mój firmowy adres? Tłumaczenia wycenia się w oparciu o liczbę znaków, a one różnie rozkładają się na stronie. Jeśli zobaczę pliki, od razu dokonam szczegółowej wyceny.


- Acha, no dobrze.


[tu następuje chwilowa przerwa w rozmowie, podczas której okazuje się, że w przysłanych plikach jest tak naprawdę coś około 80 stron A4 – po przesłaniu wyceny, opiewającej na czterocyfrową, acz proporcjonalnie niewygórowaną kwotę, następuje wznowienie pertraktacji]


- No, dostałem pana wycenę. To jest dużo pieniędzy.


- Rozumiem, ale jest to też naprawdę dużo tekstu, w dodatku mocno technicznego. Zaproponowana przeze mnie cena za stronę jest naprawdę okazyjna.


- No tak, a właśnie – bo napisał pan, że strona to u pana 1800 znaków ze spacjami.


- Tak jest, taki standard przyjmuje się na rynku tłumaczeń.


- No, ale może ja bym mógł jakoś ścieśnić ten tekst…


- Yyy, no cóż… Nie wiem w jaki sposób miałby pan to zrobić. Jeśli cena za całość jest za wysoka, to może pan wybierze najważniejsze fragmenty i zleci tylko ich tłumaczenie?


- No ale jakbym na przykład wyciął spacje?

 



- Wyciął spacje?





-No, i na przykład wstawił w te miejsca kropki.


[w tym miejscu wiedziałem już, że mam do czynienia z fachowcem jakich mało i byłem już bliski przypierdolenia głową o blat biurka, ale w miarę szybko się otrząsnąłem i przyjąłem postawę odpowiednią do dalszej rozmowy]




- Proszę pana, spacja liczona jest jako jeden znak. Jeśli zastąpi je pan kropkami, rezultat cenowy będzie dokładnie taki sam. Pomijając już fakt, że i sobie i mnie narobi pan sporo niepotrzebnej roboty.


- Acha, no dobrze. Bo wie pan, ja bym się chciał dogadać jakoś, ale ja jestem studentem i nie mam po prostu tyle pieniędzy.


- Rozumiem, ale niestety cena jak na tak dużą liczbę stron i tak jest bardzo niska  [odpowiedziałem, powstrzymując się od dociekania czy kupując bułki w Żabce, albo sieciówkę w kiosku też targuje się używając tak ciętych argumentów]


- To może ja bym panu zapłacił na raty?


 


- Na raty… No dobrze, i w ciągu jakiego czasu chciałby pan uiścić całość kwoty?





- No na przykład trzy miesiące.


- No tak, ale – z całym szacunkiem – pan ma wszystkie moje dane osobowe, ja natomiast nie mam żadnych pana. Nie chciałbym pana urazić, ale jaką mam pewność, że zobaczę resztę pieniędzy po pierwszej „racie”?


- Umowę spiszemy!


- Dobrze, ale czy nie wspominał pan, że potrzebuje tych tłumaczeń „na wczoraj”? To trochę mało czasu na przesyłanie sobie w tę i nazad umów.


- Acha, no tak.


[tu następuje kilkanaście sekund kłopotliwej ciszy, podczas których bezgłośnie przegryzam sobie tętnicę. W końcu otwieram paszczę]


- Proszę pana, tu są cztery artykuły. To może wybierze pan z nich dwa, na których zależy panu najbardziej i przetłumaczę je za [tu podaję kwotę trzycyfrową]?


- Acha. No w sumie może i faktycznie.


- Świetnie. Wobec tego uprzejmie proszę wpłacić pieniądze na moje konto, a ja prześlę gotowe tłumaczenie nie dalej niż w ciągu dwóch-trzech dni.


- No dobrze. Tylko jeszcze taka sprawa…

 




- Taaak?








- No bo ja panu zapłacę, ale skąd mam wiedzieć czy rzeczywiście mi pan to przetłumaczy?

 

- Proszę pana, mój numer znalazł pan zapewne na stronie internetowej mojej firmy. Tam znajdują się wszystkie moje dane osobowe, na podstawie których mógłby pan dochodzić swoich racji. Od siebie zapewniam także, że prowadzę firmę już blisko dwa lata i nie mam w zwyczaju oszukiwać moich klientów.




- Acha. No dobrze. To ja do jutra przeleję pieniądze.


- Uprzejmie panu dziękuję. Do usłyszenia.

*click* 


Zazwyczaj jestem twardy, ale przyznam, że po zakończeniu rozmowy musiałem przez kilka minut pozostawać w pozycji horyzontalnej. Tym niemniej, wszystko dobre co się dobrze kończy. Zlecenie wykonano, wynagrodzenie zainkasowano.


Ale czasem trzeba się nieźle namęczyć, i to zanim jeszcze usiądzie się do właściwej roboty.

1 komentarz:

  1. był to, wbrew pozorom, dość powszechnie spotykany gatunek klienta, występujący neiwiele rzadziej od "clientus pospolitus"- "clientus upirdliwus", nazwa rodzajowa "zawracacz dupy", odmiana "z rezlutatem" (w przeciwieństwie do "zawracacza dupy bez rezultatu"- wysiłek włożony w interakcję opłaca się). nie straszny mu, niestety, czosnek ni srebro. ludzkość próbowała uchronić się przed nim świętymi ikonami (np: http://static0.blip.pl/user_generated/update_pictures/1611939.png) lecz nie odniosło to pożądanych skutków. krótko mówiąc: skurczybyk twardy jest.

    OdpowiedzUsuń